O czym mówią samorządowcy, gdy rozmawiają poza zasięgiem mikrofonów i kamer?
Jednym ze stałych tematów takich rozmów jest podstawowa wada bezpośrednich wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wprowadzonych w roku 2002.
Należało wtedy wprowadzić przepis zabraniający piastować te urzędy dłużej niż dwie kadencje.
Gospodarze gmin i miast rządzący dłużej, stają się dzięki obecności w urzędzie i załatwianiu ludzkich spraw, dzięki udziałowi w uroczystościach, obecności w opisach mediów, no i dzięki komentarzom urzędników i nauczycieli (są wszak największymi pracodawcami w niejednej gminie), jedynymi kojarzonymi jako poważni kandydaci do następnej elekcji, nawet jeżeli są ewidentnie słabymi włodarzami, a nawet jawnymi aferzystami.
Nie ma w tym mechanizmie nic zaskakującego – właśnie dlatego, że od dawna jest znany, starożytni Grecy i Rzymianie, póki mieli demokrację, wyznawali zasadę, że miejsca archonta czy konsula nie można zajmować dłużej niż kadencję.
Dlatego wiele stanowisk w dzisiejszych demokracjach, od prezydenta USA, a do stanowiska ordynatora w polskim szpitalu publicznym, podlega ograniczeniu do dwóch kadencji.
I to samo należałoby zrobić ze stanowiskami wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. O ile mniej afer mielibyśmy wtedy? O ile trzeźwiej rządziliby gospodarze, widząc nieuchronny kres urzędowania?
No a co z dobrymi gospodarzami prowincji, których taki zakaz wyeliminowałby z gry? Mogliby być radnymi w swych społecznościach, urzędnikami w urzędach gmin, albo samorządowcami innego szczebla. Mogliby wychować sobie następców kontynuujących ich mądrą politykę. No i zakosztować życia zwykłego obywatela we własnej gminie.
Bilans zakazu byłby ewidentnie korzystny. Napisałem o tym do wojewody Jacka Kozłowskiego, ot tak, z poczucia obowiązku, a nie z nadzieją, że to coś da.